Motto: cudze chwalicie, swojego nie znacie…
Przechodziłem ulicą Królewską obok księgarni i nagle mignął mi na wystawie fascynujący tytuł: „Prezydent von Dyzma”. Przystanąłem, celem bliższego zlustrowania pozycji i z radością dostrzegłem, że książkę popełnił Marcin Wolski.
Bez zastanowienia wszedłem do środka, przeszukałem pilnie poukładane na półkach, pulpitach i stołach książki, ale daremne były moje wnikliwe trudy, gdyż tego tytułu nie znalazłem.
Poprosiłem, więc sprzedawcę o zdjęcie egzemplarza z wystawy i bez przeglądania z miejsca zapłaciłem. Książka przeceniona z 32,90 na 19,90 zł, ale dla mnie to nie miało żadnego znaczenia.
Jeszcze nie tak dawno, aby kupić książkę z wystawy trzeba było czekać na zmianę wystroju. Liczba księgarń ogromnie zmalała i ta przy ulicy Królewskiej w Krakowie, być może jest jedyną w dzielnicy „Krowodrza”, oczywiście pomijając, co mniej znaczące sklepy taniej książki, toteż dzisiaj można od razu zakupić każdą widoczną pozycję.
Tu od razu wyjaśnię, że takiej dzielnicy chyba w Krakowie już formalnie nie ma. W zamian 4 poważnych dzielnic mamy dzisiaj chyba z 18, stąd niejeden krakowianin nawet nie wie, w jakiej dzielnicy w rzeczywistości zamieszkuje.
No cóż, to jest skutek idiotycznej reformy samorządowej, która z poważnych organizacyjnie i sprawnościowo jednostek dzielnicowych zrobiła coś byle jakiego, co przypomina minione czasy, kiedy to władza doprowadziła do 49 województw w miejsce bodaj 17, bo uznała, że w takim gąszczu wielkościowym żaden wojewoda nic nie znaczy i łatwiej się rządzi.
Wracając do zakupionego rarytasu. Książka nosi rok wydania 2015, papier ma szary, lichy, przeciętnie gazetowy, ale liczy się treść. Przed zaglądnięciem do środka rozmyślałem, co też stworzył Marcin Wolski?
Znając jego zainteresowania satyryczne, sadziłem, że być może jest to pozycja tego typu. Idąc do domu utrzymywałem umysł w napięciu, rozważając, o którym to Prezydencie RP humorysta wspomina?
Przebiegały mi w myśli kolejne nazwiska, ale nie byłem w stanie się zdecydować, na wybranie jednego. Czas powrotu dłużył się niemiłosiernie. Mogłem przecież otworzyć książkę i wszystko stałoby się jasne.
Nie trzeba było nawet otwierać. Wystarczyło przeczytać streszczenie na 4 stronie okładki. Tym sposobem jednak pozbawiłbym się ekscytującego zgadywania, o kogo chodzi? To jest tak jak dla myśliwego ważniejsza pozostaje pogoń za zajączkiem, aniżeli jego odstrzał.
Napięcie rośnie, ekscytacja osiąga stany maksymalne, słowem cały mózg buzuje. Wreszcie dochodzi do sprawdzenia intuicji. Szczerze powiem, że choć książka wydana już parę lat temu, jej tytuł jakoś nigdzie mi się dotychczas nie przewinął przed oczami.
Czytając wreszcie słowo wstępne o Marcinie Wolskim, ze zdumieniem skonstatowałem jego autorstwo ponad 30 tego typu pozycji, powieści. Dzisiejszy rynek wydawniczy jest tak szeroki, że trudno znać wszystkie autorskie osiągnięcia.
Pamiętam konkluzję znanej fraszki, mówiącej, że więcej ludzi pisze, aniżeli czyta. Matematyczny, humorystyczny absurd i kpina związana z upadkiem polskiego czytelnictwa książek.
Błąd w liczeniu jednak wyraźny, jeśli założyć, że każdy autor musi choć raz własny utwór przeczytać. Przyznam, że patrząc na okładkę książki, na której widnieją twarze hitlerowskich notabli, powinienem sam siebie wyprowadzić z błędu.
Ale przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Znam Marcina Wolskiego, jako autora telewizyjnych „Szopek noworocznych”, toteż nie podejrzewałem go o poważniejsze pozycje książkowe. Jakże ogromnie się myliłem.
Już pierwsze stronice powieści pokazały, że mamy do czynienia z kontynuacją „Kariery Nikodem Dyzmy” autorstwa Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, sprytnie wplątaną w historie wojenne, choć oczywiście wszystko napisane w stylu sensacyjno-fantastycznym.
Przeglądnąłem w internecie inne opisy pozycji książkowych tego autora i wygląda na to, że posiadamy w tej dziedzinie współczesnego mistrza pióra. Wynik mojego zaskoczenia tytułem postępował w miarę rozczytywania się kolejnymi wątkami utkanej sensacji.
Po zakończeniu lektury trzeba będzie nadrobić zaległości, bowiem apetyt rośnie w miarę czytania, a słowa kunsztownie tworzone i obracane stwarzają pożądliwe zainteresowanie następnymi pozycjami.
Szczególnie prosty, współczesny język autora sprawia, że kartki pochłania się z szybkością karabinu maszynowego. W zasadzie przy pilnym czytaniu pozycja jest do pochłonięcia przez jedno popołudnie.
Spokojnie rozłożyłem jednak emocje na kilka dni, tym bardziej, że akcja dzieje się w różnych częściach Europy, pozwalających na naturalne znaki przestankowe poszczególnych geograficznie odmiennych części.
Po zakończeniu czytania pomyślałem, jaki wspaniały film mógłby powstać na kanwie tej powieści, której sensacyjne wątki, co chwilę zaskakują, przenosząc zdarzenia z miejsca na miejsce z udziałem autentycznych historycznie postaci, a także głównego bohatera wraz z całym otoczeniem.
Śmiem twierdzić, że filmowe dzieło np. polsko-angielskie mogłoby skutecznie konkurować z cyklem znanych „Bondów”, nie ustępując doskonałością i zainteresowaniem, gdyż właśnie James Bond stawia pierwsze swoje szpiegowskie kroki w naszej powieści. Oscar murowany, może nawet niejeden?
Karabeusz