Przysłuchując się debatom publicznym można doznać zawrotu głowy, jeżeli słuchający jeszcze, jako tako potrafi odcyfrować usłyszane zwroty… Od dłuższego czasu jesteśmy w przestrzeni publicznej systematycznie okłamywani w żywe oczy…
Mam na myśli wypowiedzi polityków, którzy chyba z pełną premedytacją opowiadają wyssane z palca bajki, wierząc święcie, że prawdziwości ich sformułowań absolutnie nikt nie sprawdzi!
Zasadza się to na założeniu bezkrytycyzmu odbiorcy, która to cecha bryluje powszechnie, stąd nie trzeba jej nawet sprawdzać. Konkurencja rozwija się tylko w zakresie doniosłości głosu, przy pomocy którego te kłamstwa są głoszone.
W tym systemie, wygrywa, kto kogo przekrzyczy i zagłuszy, czyli mamy festiwal głosowo-dykcyjny. Zjawisko nasiliło się tak, że właściwie nie tylko nie ma żadnego sprzeciwu, ale nikt na to nie zwraca uwagi.
Skutkiem jest typowanie do dyskusji politycznej coraz to nowych przedstawicieli poszczególnych partii politycznych i odbywa się konkurs wymowy aktorskiej z pożal się Boże zapyziałego intelektualnie teatru…
Centra polityczne wystawiają coraz to nowe osoby, po to, aby dojść decybelowo do perfekcji ogłaszanych nonsensów. Składnej bajki nawet nie widać, ponieważ racjonalny spór na argumenty już dawno przeszedł na emeryturę…
Teraz wyżywają się maniacy w konkursie na donośniejszy głos. Można zauważyć, że tak się zachowują przedstawiciele zasadniczo uczestniczący w sporze głównego nurtu politycznego. Pozostali stosują dla kontrastu odmienny styl.
Polega na tym, że ich przedstawiciel wypowiada głoski w sposób w pełni niezrozumiały, czyli coś tam mruczy pod nosem. Zaciekawiony odbiorca musi pogłośnić odbiornik, aby dosłyszał mamrotanie.
To jest pewien sposób, gdyż od czasu do czasu taki delikwent powie coś sensownego, chwytliwego głośno i wyraźnie, co spowoduje z miejsca zainteresowanie ze strony otumanionego dotychczas słuchacza.
Trzeci rodzaj komentatorów sceny politycznej, to ci, którzy sami reżyserują wypowiedzi. Prowadzący redaktor stawia pytanie w kwestii A, natomiast zapytany peroruje o B, C, D i Bóg wie jeszcze o czym?
Ten manewr, to wyróżnienie spośród tych, którzy poddają się narracji prowadzącego program. Z boku patrząc czasami wypada to korzystnie, bo wygląda na to, jakby prowadzący nie dał wypowiedzieć się określonemu politykowi…
Czwarty rodzaj, to już całkowite mruki, czyli redaktor stawia pytanie, a ten z tupetem i bezczelnością oświadcza, że z tą redakcja, radiem, czy telewizją prowadzić żadnej rozmowy w ogóle nie będzie.
Zadają trudne do odpowiedzi pytania, toteż znacznie łatwiej przychodzi butna negacja, aniżeli sensowny wysiłek umysłowy sprowadzający się do prostego wyjaśnienia problemu. Poza tym tłumaczenie puszczonego w obieg medialny kłamstwa jest niepodobieństwem.
Mamy tutaj do czynienia ze zjawiskiem wzorowania się, gdyż przykład idzie z góry… Szeregowy polityk widzi, że jego szef bez krępacji lekceważy i eliminuje określonych niewygodnych dziennikarzy, to sam robi dokładnie to samo.
W perspektywie czasowej trochę zapomina o przysłowiu: co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie…On głęboko wierzy w zapewnienia o obronie partyjnego członkostwa za wszelką cenę, toteż idąc śladem szefa, ma w nosie jakieś naruszenia przepisów prawa prasowego…
Dla zobrazowania podam jeden zjawiskowy przykład. Ostatnio obywatelski kandydat na Prezydenta RP oświadczył, że od dnia formalnego rozpoczęcia kampanii wyborczej będzie przebywał na urlopie bezpłatnym, w publicznej instytucji, której prezesuje.
Zwrócił się do konkurentów w osobach prezydenta miasta i marszałka, aby zrobili to samo, nie wykorzystując bezpodstawnie funkcji i pieniędzy publicznych, bo przecież z tytułu tego zatrudnienia nie płacą im za czynności kampanijne!
Z punktu widzenia przepisów prawa pracy sytuacja jest całkiem prosta i klarowna. Prezydent miasta ma zarządzać miastem, marszałek ma kierować parlamentem, bo za to otrzymują wynagrodzenia i ewentualny zwrot różnych kosztów związanych z tą działalnością.
Z dniem rozpoczęcia kampanii prezydenckiej wszyscy powinni przejść na urlop bezpłatny, ponieważ finansować te czynności można legalnie z dotacji przyznawanej partiom politycznym a nie z budżetu instytucji państwowych.
Co bardziej gorliwi partyjniacy zaczęli bronić swoich szefów przed urlopem bezpłatnym, bo pecunia non olet…Dowodzili na przykład takiego nonsensu, że prezes ma być ustawowo a polityczny, więc powinien zrzec się od razu pełnionej funkcji przed kampanią wyborczą.
Ich pryncypały nie mają natomiast nic wspólnego z a politycznością, toteż zawieszać stosunku pracy nie muszą, a przy czynnościach stricte kampanijnych wezmą urlop na pojedynczy dzień.
Usiłowali nas przekonać, że można być przysłowiowo częściowo w ciąży… Nie da się wyraźnie rozróżnić czynności zawodowych tych polityków od działań kampanijnych, gdyż one w naturalny sposób na siebie się nakładają…
Wygląda na to, że wskazani kandydaci będą prowadzić kampanię prezydencką za pieniądze, które otrzymują na publicznych posadach, czyli bezprawnie wykorzystywać finanse publiczne, zamiast przeznaczać na ten cel dotacje przyznane partiom politycznym.
Takie bzdury wciskają powszechnie przywracający porządek w finansach publicznych! Robią wyborcom z mózgu wodę, ale jak przysłowie mówi, kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada…W końcu my zadecydujemy, bo oni żonglują nie swoją, ale naszą podatkową kasą!
Karabeusz