O prawie na blogu napisałem już wiele szczegółowych felietonów, toteż obecnie skoncentruję swoją uwagę trochę filozoficznie pod kątem pojęcia „Traktatu o dobrej robocie”…
Zanim zająłem się studiowaniem prawa, wydawało mi się, że encyklopedycznie definiowane prawo jest wiedzą niezwykle ważną i potrzebną, ponieważ organizuje życie społeczne i praktycznie wkracza w prawie cały jego przejaw.
Sądziłem, że w każdej sprawie wystarczy znaleźć określony przepis prawa i powołując się na niego już można uzyskać prognozowany efekt, czyli osiągnąć cel tego poszukiwania i skutek wynikający z nakazanego prawem zachowania.
Wykładowcy uniwersyteccy bardzo szybko wyprowadzili mnie z tego błędu, wskazując, że stanowione prawo zbyt często jest zawiłe i niejasne, toteż jego jednoznaczność czasami bardzo trudno osiągnąć.
Jako remedium podawali skomplikowane, ale usystematyzowane zasady wykładni prawa, które pozwalają zasadniczo na poprawne interpretowanie danego rozwiązania prawnego i tym samym przyczyniają się do jednolitości stosowania prawa.
W teoretycznych założeniach podnosili także walor wiążącej wykładni prawa, której wówczas jeszcze w Polsce nie było, a która dopełnia, jako niezbędny element cały fundament prawa, w celu zmierzania do rzeczywistej jednolitości i tym samym praworządności.
Już pierwsze kroki zawodowe pokazały mi, że w stosowaniu normy prawnej uczestniczący człowiek odgrywa zasadniczą rolę, której konsekwencje uzależnione są od zajmowanej pozycji społecznej.
Jeden z prominentnych wysoko usadowionych moich szefów mawiał, że dopóki on zajmuje określoną funkcję kierowniczą, tak długo za stan bhp w zakładzie odpowiada inspektor ds. bhp, a nie kierownik zakładu pracy, mówiąc współcześnie pracodawca.
Niebawem sytuacja się trochę zmieniła, ponieważ Trybunałowi Konstytucyjnemu nadano prawo wydawania legalnej, powszechnie wiążącej wykładni ustaw, toteż praktyczne związanie powyższymi słowami o odpowiedzialności za stan bhp nie było już możliwe i dlatego wskazany szef przestał nim być…
Wkroczyliśmy w lata 90-te XX wieku, czyli okres budowy nowego ustroju, którego wstępne prognozowanie miało nas niemal doprowadzić do eldorado, także w wymiarze, w którym kierowano się wzniosłymi hasłami demokracji, praworządności i sprawiedliwości.
Był to okres rozkwitu publikacji książkowych, gdyż techniczny rozwój produkcji dzieł temu sprzyjał, dlatego wydawało mi się, że wstępne rozwojowe przewidywania także w zakresie poprawy stanu prawa mogą się zrealizować.
Otrzymaliśmy nowoczesny Kodeks karny przystający już do współczesnego ustroju i wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Niestety rok 1997 okazał się przełomowy zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym.
Skodyfikowane prawo karne tak materialne jak i procesowe niewątpliwie było dużym osiągnięciem karnistów z całej Polski współuczestniczących w tym przedsięwzięciu, choć jak się wydaje prym w tym zakresie wiódł uniwersytecki ośrodek krakowski.
Równolegle mieliśmy do czynienia z kilkuletnimi pracami nad nową Konstytucją RP, która właśnie weszła w życie w tym samym roku i w której treści niepostrzeżenie dla suwerena dokonano fatalnego wyłomu prawnego w postaci likwidacji legalnej wiążącej wykładni ustaw, która dotychczas z powodzeniem funkcjonowała.
Pierwsze lata obowiązywania Konstytucji nie przyniosły jeszcze widocznych powszechnie negatywnych efektów braku legalnej wykładni. Jednakże czasy konstruktywnego i mądrego podejścia do stanowienia prawa, jak gdyby się zakończyły.
Widać to z dzisiejszej perspektywy 2020 roku, kiedy to dochodzimy do oczywistego wniosku, że drobne sprawy tak cywilne jak i wykroczeniowe nie mogą obciążać sądów, ponieważ te nie są wydolne by tej statystycznej masie podołać.
Ale po wejściu w życie Konstytucji RP zachłyśnięci rzekomą praworządnością i prawem do sądu decydenci polityczni nie dawali szans na dyskusję tym prawnikom, którzy przestrzegali, że sąd nie może się zajmować każdą bzdurą, bo to deprecjonuje jego charakter i może doprowadzić do pseudo, a nie rzeczywistego porządku prawnego.
Konstytucja niezawierająca postanowień o legalnej wiążącej wykładni ustaw, praktycznie całą władzę w zakresie stosowania budzących wątpliwości przepisów prawa oddawała sądownictwu do tego rzetelnie niezreformowanemu…
W następstwie tego, mimo tworzenia wewnątrzsądowych systemów zmierzających do jednolitości orzecznictwa, rozbieżności orzecznicze zaczęły się pokazywać w sposób zdecydowanie zbyt liczny i do tego pozostające na bakier ze sprawiedliwością.
Ukształtował się pomału model prawny, w którym nie rządzi litera prawa, nawet jasno i ostro napisanego, ale kierunek wykładni przyjętej przez sędziokrację, co prowadzi dzisiaj do filozoficznego pytania, kto właściwie rządzi naszymi stosunkami społecznymi i czy trójpodział władzy ma w tym układzie jakikolwiek sens?
W ślad za powszechną polityka zabarwioną zbyt mocno krętactwem, oszustwem, a czasami nawet zbrodnią, weszliśmy w model prawny, w którym najważniejsze znaczenie odgrywa ten, co stosuje prawo, a nie treść normy prawnej.
Najlepiej to widać na bulwersujących przykładach zachowań niektórych sędziów, pracowników administracji publicznej, przedstawicieli świata nauki, etc. Wszyscy oni otrzymali jak na ironię w okresie budowy nowego ustroju swoje kodeksy etycznego postępowania, ale, żeby było ciekawiej ich zachowania rażąco naruszają bezkarnie postanowienia w niektórych przypadkach nawet samej Konstytucji!
Najlepszym przykładem są sędziowie, którzy wbrew oczywistemu art. 178 ust. 3 Konstytucji RP pozwalają sobie głosić publicznie swoje poglądy polityczne, a zorganizowane gremium polskich dziekanów wydziałów prawa popiera ich uprawnienie do publicznych politycznych wystąpień.
Tym sposobem cały dotychczasowy porządek prawny ulega pomału rozkładowi, ponieważ mamy do czynienia z naruszaniem takich kanonów prawniczych, które nawet w warunkach braku konkretnego przepisu konstytucji były zawsze, uprzednio ściśle przestrzegane.
Czym w tych warunkach zajmuje się sama nauka prawa? Dlaczego nie słychać powszechnych głosów oburzenia, zwłaszcza z ust tych rzetelnych profesorów, którzy uznawani są generalnie za autorytety prawne?
Dlaczego, jako doskonale zorientowani w tej materii nie piszą artykułów i książek na temat absolutnej konieczności przywrócenia legalnej wykładni ustaw, bez której jakikolwiek rzeczywisty porządek prawny nie jest możliwy?
Nie słychać ich dlatego, że wygodnie się żyje w takim grajdołku, w którym nie potrzeba specjalnie wysilać swojego intelektu, ponieważ papier przyjmie każdą bzdurę, a z tytułu rzeczywistej kompromitacji nie ponosi się żadnych negatywnych konsekwencji nawet środowiskowych, gdyż owa maniera ma charakter powszechnie przeważający!
Do tego dzisiaj ci rzetelni, należą chyba do mniejszości i dlatego asekuracyjnie siedzą cicho i na wszelki wypadek się nie wychylają. Zawsze mi się wydawało, że efekt pracy naukowej powinien sprowadzać się do pewnego wykorzystania wniosków ze swej działalności twórczej w praktyce.
Przykładowo, mój mistrz uniwersytecki nr 1 prof. dr hab. Antoni Walas nie był zbyt płodnym naukowcem, ale to, co stworzył zostało następnie wykorzystane na trwałe w obecnym Kodeksie pracy, a dotyczy to instytucji wypowiedzenia, instytucji wypowiedzenia zmieniającego, czy szerokiej problematyki prawa do wypoczynku pracownika.
Obecnie obserwuję, że prawnicza działalność naukowa, w tym doktorancka, czy habilitacyjna sprowadza się prawie wyłącznie do elementu opisowego, z którego żadnych wniosków dla praktyki wyciągnąć się nie da.
Piszący komentarze ustaw, czy kodeksów często sprzeniewierzają się komentowaniu, nie prezentując własnego uzasadnionego poglądu na dany temat, lecz zasypują czytelnika informacjami o wykładni praktycznej lub sądowej idącej w lewo albo w prawo, co czyni komentarz tak naprawdę bezużytecznym, z punktu widzenia jego głównego celu.
Reszta teoretyków prawa, w aktualnych uwarunkowaniach opisywanych wyżej, zachowuje się tak, jak ktoś opisujący walory i negatywy taboretu na trzech niesymetrycznych nogach, koncentrujący uwagę na wszelkich możliwych przymiotach tego mebla, z wyjątkiem czwartej nogi niezbędnej do siedzenia!
Oficjalnie, publicznie nie ma, z kim dyskutować o potrzebie przywrócenia legalnej wiążącej wykładni prawa. Na razie pocieszające jest tylko to, że w prywatnych rozmowach z rzetelnymi prawnikami, w tym profesorami prawa można się w tym zakresie jeszcze porozumieć.
Ale, jak długo jeszcze… i co z tego, skoro rozmowy prywatne rzeczywistości publicznej nie zmieniają? Piszę te słowa w okresie trwającej kampanii prezydenckiej, w czasie której dokładnie wsłuchuję się w wypowiedzi kandydatów.
Nie słyszę, niestety żadnych głosów na temat przywrócenia legalnej, czyli wiążącej wykładni ustaw, choć wszyscy kandydaci praworządność odmieniają w swoich wystąpieniach w pełnej gali deklinacji.
Mogę zrozumieć w pewnym sensie rządzących, którzy już dla celów daty wyborczej usiłowali proponować zmianę Konstytucji i nie uzyskali wymaganego poparcia. W warunkach braku 2/3 większości parlamentarnej pozwalającej na wprowadzenie do Konstytucji legalnej wykładni, pomijanie tego tematu jest taktycznie uzasadnione.
Ale co z pozostałymi kandydatami, których obietnice wyborcze przekraczają często jakiekolwiek realne wyobrażenia, natomiast w ich ustach przywrócenie legalnej wykładni, to słowa tabu…
W jaki sposób oni chcą naprawiać istniejącą rzeczywistość, jeżeli ani słowem nie wspominają o tej wiążącej wykładni prawa, która jest podstawowym warunkiem przywrócenia porządku prawnego?
Takiego porządku prawnego nie chce także, wbrew pozorom Unia Europejska, gdyż zamierzeniem sprawujących w niej aktualnie władzę nie jest porządek prawny i rzeczywista praworządność, ale rozłożenie państw narodowych, co w warunkach istnienia wiążącej wykładni prawa unijnego nie byłoby możliwe.
Opierając się na wykładach moich mistrzów uniwersyteckich, mogę domniemywać, że kandydatom na Prezydenta wcale nie chodzi o rzeczywistą naprawę Rzeczypospolitej, ale o bełtanie w mętnej wodzie, czyniącej szum informacyjny, mogący przekonać do siebie wyborcę, traktowanego jako kampanijne mięso wyborcze…
Tadeusz Michał Nycz