Motto: samo pochodzenie dla wykształcenia jednostki nie jest najważniejsze
W pierwszej części cyklu, zbyt pochopnie wyraziłem optymistyczny pogląd na temat prawdziwej rodzimej inteligencji, gdyż teza ta po głębszej analizie zasługuje chyba na charakterystykę błędną.
W PRL władza najpierw niszczyła przedwojenne niedobitki warstwy inteligenckiej, nie pozwalając na naturalny rozwój, ponieważ nie pasował do nowej szerzonej komunistycznej ideologii.
W jej miejsce poczęto tworzyć klasę pseudointeligencji, czyli osoby wykształcone wywodzące się powszechnie z grona robotniczo-chłopskiego. Głównym motywem była potrzeba ideologicznego urabiania młodzieży, aby uwierzyła we wspaniałość nowego ustroju.
Statystycznym wyrazem uzasadnienia było wskazanie łatwego dostępu do edukacji dzieci pochodzących z rodzin robotniczo-chłopskich, które zdaniem ideologów komunistycznych były nierówno traktowane w poprzednim ustroju z przedstawicielami inteligencji.
Wbrew tej szerzonej propagandzie prof. Karol Estreicher w swoich „Pamiętnikach” wykazał, że przed II wojną światową na Uniwersytecie Jagiellońskim wykładała przeważająca liczba profesorów wywodzących się z warstwy robotniczo-chłopskiej.
Dla komunistów każdy pozór był dobry do szerzenia poglądów pod z góry założoną tezę. Realizując te zasady państwo socjalistyczne ustawowo przyznawało przedstawicielom rodzin robotniczo-chłopskich dodatkowe punkty przy zdawaniu egzaminu na wyższą uczelnię.
Tym sposobem zaburzono metodę konkurencyjnego wyławiania kandydatów, którzy nadawali się do ukończenia wyższych studiów. Równolegle musiano znacznie obniżyć poziom nauczania na studiach, co dotyczyło z racji ścisłego powiązania także szkolnictwa średniego.
Na negatywne skutki nie trzeba było długo czekać. Ogólny poziom wykształcenia nauczycieli szkół średnich jak i wyższych uległ istotnemu obniżeniu. Mechanizm funkcjonujący kilka dekad ukształtował na stałe niski poziom polskiego szkolnictwa w rankingach europejskich i światowych, choć w okresie międzywojennym mieściliśmy się w czołówce europejskiej.
Kiedy doszło w 1989 r. do zmiany ustroju, wkroczyliśmy na nowy etap rozwoju z „garbem” oświatowym poprzedniej epoki. W książce pt. „Państwo prawa jeszcze w budowie” prof. Andrzej Zoll wyjaśniając przyczyny braku korzystnych rozwiązań obecnego ustroju stwierdził, że na UJ brak było profesorów o poziomie przedwojennym.
Ten stan trwa nadal, gdyż ani średnie ani wyższe szkolnictwo polskie nie może się równać poziomem z przedwojennym, czego dowodem jest pozycja w rankingu światowym najlepszej polskiej wyższej uczelni znajdującej się na 300 którymś miejscu.
Zaburzony mechanizm w poprzednim ustroju będzie przynosił jeszcze długo negatywne konsekwencje, dopóki nie uda się przeprowadzić gruntownej reformy nauki i oświaty, co jest przedsięwzięciem bardzo trudnym z racji blokady po stronie kadry nauczycielskiej.
Kto raz przyzwyczaił się do byle, jakiej pracy za nienajgorsze pieniądze, ten idąc po najmniejszej linii oporu bronił się będzie rękami nogami, przed jakąkolwiek zmianą. Do tego chwila nie jest po temu sposobna z wielu powodów.
Aby podnieść poziom nauczania trzeba mieć do tego wykonawców. Nie twierdzę, że w gronie nauczycieli i nauczycieli akademickich nie mamy współcześnie wybitnych postaci. Oni oczywiście są tyle, że znajdują się w mniejszości.
Analizę, ograniczam do reprezentatywnej dziedziny nauk prawnych, z których sam wykształceniowo się wywodzę i ten kierunek nauczania jest mi dobrze znany, a do tego ma kluczowe znaczenie, jako organizator życia społecznego i państwowego.
Wewnętrzne problemy oświatowo-naukowe nakładają się jeszcze na europejską tendencję upolityczniania prawa. Najwybitniejsi profesorowie europejskich nauk prawnych pozwalają sobie z powodów politycznych naruszać żelazne zasady prawa.
Klasycznym przykładem jest pogląd Komisji Wiedeńskiej złożonej z europejskich profesorów nauk prawnych, którzy w 2015 r. stwierdzili, że Trybunał Konstytucyjny może orzekać o zgodności z Konstytucją ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, co jest sprzeczne z regułą niedopuszczalności bycia sędzią we własnej sprawie.
W następstwie tego prawnie wadliwego twierdzenia mieliśmy w Polsce niepotrzebną awanturę o kształt Trybunału Konstytucyjnego. Polityczne wykroczenie poza aksjomatyczną zasadę stało się następnie pretekstem do podobnych niedopuszczalnych twierdzeń w innych sprawach.
Jeszcze dekadę temu nie do pomyślenia było, aby sędzia publicznie wyrażał poglądy polityczne. Dzisiaj mamy tego sporo, co tym samym czyni takiego arbitra pozbawionego niezbędnego formalnego waloru bezstronności.
Publiczne, polityczne zachowania sędziów pozostają sprzeczne z art. 178 ust. 3 Konstytucji RP. Problem jednak w tym, że brakuje wiążącej wykładni tego przepisu, ponieważ legalna wykładnia ustaw od 1997 r. w Polsce już nie obowiązuje.
Do tego jeszcze Europejski Trybunał Sprawiedliwości, kierując się również politycznymi przesłankami akceptuje ten niedopuszczalny prawnie sposób zachowania sędziów, ironicznie zarzucając Polsce brak niezawisłego sądownictwa (sic!).
Nadal posiadamy profesorów nauk prawnych, którzy nauczają poprawnych reguł tej dziedziny nauki, ale najwyraźniej znajdują się w mniejszości, skoro uniwersyteckie rady wydziałów prawa i administracji powszechnie wdepnęły w polityczną wykładnię prawa.
Potwierdzają to rozliczne protesty tych rad przeciwko podejmowanym przez PiS próbom reform wymiaru sprawiedliwości. Te gremia nie poruszały publicznie przywrócenia legalnej wykładni ustaw, gdyż dla słabo wykształconej inteligencji prawniczej jest to zbędne.
Trzymająca kasę europejską Bruksela sprzyja i popiera te wynaturzenia, gdyż tym sposobem zyskuje zwolenników bezprawnego, czyli wbrew traktatowi, powstania Stanów Zjednoczonych Europy pod hegemonią Niemiec.
Tadeusz Michał Nycz