Miałem szczęście żyć w miejscu i czasie, obok niezwykłych ludzi, których życie zwykło się nazywać szczególnie ważnym, a sam byt wielkim. Istnienie takich postaci zwykle nie prowadzi nas jeszcze do zrozumienia i przeżycia chwil szczęśliwości wynikających ze świadkowania.
Nawiedzają nas takie myśli dopiero z pewnej perspektywy czasowej, kiedy dostrzegamy tę wielkość, której byliśmy niemym świadkiem, bo nieumiejącym jeszcze docenić tej współegzystencji.
Tak było i ze mną, kiedy mając niemal co tydzień, na odległość kilku metrów Karola Wojtyłę, nie podejrzewałem z jak wielkim człowiekiem przyszło mi żyć w epoce XX wieku. Rozjaśnienie tej sprawy nastąpiło dopiero w chwili wybrania go na stolicę apostolską.
Jan Paweł II nie był jedyną taką postacią. Z racji zamieszkiwania na Wzgórzu Wawelskim miałem przyjemność znać inną wielką postać, a mianowicie ojca duchowego Karola Wojtyły, księdza infułata Kazimierza Figlewicza, który w imieniu arcybiskupa metropolity krakowskiego pełnił funkcję proboszcza dla wiernych skupionych w katedralnej parafii.
Kiedy dzisiaj media donoszą sensacyjne informacje ukazujące kler światowy, w tym polski w gąszczu zarzutów stawianych za popełnione i niepopełnione czyny, jako człowiek uczciwy pragnę dać świadectwo prawdzie, pokazującej wzorcowe zachowanie wielkich ludzi, których znaczenia odciśniętego w czasie ich egzystencji nie do końca zdajemy sobie sprawę.
Jednocześnie chcę sprzeciwić się tym głosom, które z nikczemnych pobudek usiłują zbrukać wielkość, zarzutami niesłusznymi służącymi jakiejś szatańskiej polityce. Tak się niestety stało z Janem Pawłem II, któremu niektórzy usiłują przyczepić wyssane z palca oskarżenia o tolerowanie, czy chronienie kleryków dopuszczających się molestowania seksualnego.
Obrzydliwość tych głosów polega na tym, że sprytnymi zabiegami obwinia się Papieża o coś, czego nie był świadom, czy pewien, traktując go, jako wszystko widzącego i wszystko wiedzącego, choć był tylko człowiekiem, a nie Bogiem, nawet jeśli powiemy, że w człowieczeństwie wyróżniał się wielkością.
Każdy z nas jest niewinny, dopóki wina nie zostanie udowodniona na podstawie prawomocnego wyroku sądu. W Kościele katolickim nie jest inaczej, tyle, że odpowiedzialność funkcjonuje w ramach prawa kanonicznego.
Tak jak każdy, także sędzia, czy nawet cały sąd może się mylić, dlatego mamy dwuinstancyjne postępowanie sądowe i zasadę domniemania niewinności podniesioną do rangi kanonu konstytucyjnego.
Co mógł zrobić Papież względem przekazywanych mu informacji o podejrzeniu nadużyć seksualnych wśród hierarchów kościelnych, którym zarzucano omawiane czyny? Mógł przenosić ich na inne stanowiska kościelne lub prewencyjnie usuwać z nich, co też czynił.
Bez ostatecznego wyroku sądu kanonicznego nawet autokratyczny Papież nie miał prawa niczego więcej uczynić. Stawiano także zarzuty, iż chronił kler, uniemożliwiając jego odpowiedzialność przed powszechnym wymiarem sprawiedliwości.
Znowu twierdzenie nieuzasadnione, bo skoro na mocy konkordatu, czyli umowy danego państwa z Kościołem katolickim osądzanie takich spraw względem kleru przypisano sądom kanonicznym, to Papież nie mógł tych zasad naruszać.
Nie twierdzę, że wśród duchownych nie występowały zjawiska negatywne zasługujące na potępienie. Owszem miały one miejsce i mają nadal, tak jak w każdej innej społeczności i z tymi zdarzeniami należy walczyć.
Takim istotnym negatywem jest zarzut nieuzasadnionego bogacenia się księży kosztem swoich wiernych, które to zjawisko występowało od zamierzchłych czasów, a opisywali je w różnych utworach m.in. autorzy średniowieczni, w tym także polscy pisarze i poeci.
Właśnie dlatego przypomnienie postaci zarządzającej najwspanialszą krakowską katedralną parafią, której stosunek do wiernych wyrażał się szczególną o nich troską, zasługuje na pokazanie wzorcowego postępowania.
Takim człowiekiem był ksiądz Kazimierz Figlewicz proboszcz niezwykle skromny i uczciwy, który przy każdej posłudze kapłańskiej np. chrzest, ślub, pogrzeb nie pobierał od swoich parafian żadnych opłat.
Jego wyjaśnienie na zapytanie o należność było zawsze niezmienne. Odpowiadał, że w Katedrze znajduje się skarbonka i każdy parafianin może w granicach swoich możliwości złożyć stosowny datek na Kościół katedralny.
Podobnie było w trakcie odwiedzin po tzw. kolędzie, które nie sprowadzały się do typowego zbierania datków, lecz skoncentrowane były na bliskości z parafianami i ich problemami.
Z racji doświadczenia i wieku ksiądz Kazimierz Figlewicz dawał się niekiedy namówić na wspomnienia wojenne, a miał ich sporo, gdyż był jedynym kapłanem, któremu Niemcy pozwolili systematycznie odprawiać msze święte w Katedrze Wawelskiej.
Ksiądz Kazimierz Figlewicz to kapłan na tle znanych doniesień minionej literatury, rzec można nietypowy, bo swoje powołanie traktował z absolutną powagą i poświęceniem, potrafiąc dzielić się z potrzebującymi dosłownie przysłowiową ostatnią koszulą.
Do anegdoty urósł już fakt, kiedy parafianie z własnej inicjatywy zakupili swojemu proboszczowi nowe palto, gdyż stare pamiętające jeszcze czasy mocno przedwojenne, wykazywało takie podszycie wiatrem, że nie spełniało swej roli.
Jan Paweł II zapytany kiedyś w czasie konferencji prasowej, dlaczego swojego ojca duchowego księdza Kazimierza Figlewicza, który zmarł w 1983 r. nie wyniósł na ołtarze świętych, chociaż na to szczególnie zasługiwał odparł, że po prawdzie uczyniłby to z serca, ale nie mógł, aby mu nie zarzucano nepotyzmu w postaci wywyższania swojego otoczenia.
Byłem świadkiem stojącym kilka metrów od tego zdarzenia, kiedy w czerwcu 1979 r. ksiądz Kazimierz Figlewicz witał na dziedzińcu wawelskim nieopodal „Wikarówki” swojego najsławniejszego wychowanka podniesionego do najwyższej godności w Kościele katolickim.
Tej radości w oczach, uśmiechu i sercu księdza prałata, kiedy padł do nóg Jana Pawła II, a Papież natychmiast go podniósł i ucałował nie jest w stanie przebić żadna godność, czy nagroda ziemska.
Jak pisałem kiedyś, ludzie wielcy nie potrzebują być w szczególny sposób nagradzani, gdyż oni wyróżniają się sami całym swoim życiem. Nagrody, honory, pomniki stawiane takim wybitnym osobom potrzebne są nam żyjącym i potomnym, abyśmy pamiętali wzorce, które należy próbować naśladować.
Tadeusz Michał Nycz