Tuż przed październikowymi wyborami właściwie nie martwiłem się o ich wynik, gdyż z góry wiadomo było, że wygra PiS. Kwestią otwartą pozostawało pytanie, w jakiej skali, bo ona decydować miała o zakresie dalszych reform.
Uzyskanie większości konstytucyjnej pozwalającej na przywrócenie legalnej, wiążącej wykładni ustaw było raczej nieosiągalne, dlatego prawdopodobieństwo gruntownej naprawy systemu polskiego prawa pozostawało znikome, choć system znajdował się i cały czas się znajduje w przedzawałowej zapaści.
Państwo w tych warunkach nie może poprawnie funkcjonować, ponieważ w zakresie pojęcia praworządności powszechnej nie ma instrumentu prawnego, który sprzyjałby tak przestrzeganiu prawa, jak i sprawiedliwości.
Przejawia się to w kompletnym braku odpowiedzialności za to, co się robi i za to, czego się nie zrobiło mimo istniejącego obowiązku prawnego. W sytuacji, gdy każdy nawet czytelnie skonstruowany zapis ustawy może być dowolnie interpretowany i w takiej manierze nie widzimy niczego złego, bo nie ma wiążącego wzorca wykładni, trudno się dziwić, że doznawaliśmy i doznajemy poważnego uszczerbku w budżecie państwa.
Pieniądze wyciekały nam między palcami i pomimo istniejących osób za to odpowiedzialnych, praktycznie nikogo nie udało się osądzić, gdyż wadliwy system prawny na to nie pozwala.
W efekcie w zawodach urzędniczo-prawniczych dochodzi do degrengolady jakości i rzetelności wykonywanej pracy, a co bardziej cwani profesjonaliści optują za tym eldorado, pozwalającym im żyć jak pączki w maśle kosztem całego społeczeństwa.
Przeciętny obywatel nie rozumie, jak to się dzieje, że pomimo bieżącego tworzenia „ton” przepisów, nie ma realnego instrumentu zabezpieczającego jednakowe stosowanie prawa, czyli praworządność powszechną?
Agitując za wprowadzeniem obecnej Konstytucji ówczesne władze dość skutecznie przekonały większość społeczeństwa, że jedynym gwarantem praworządności i sprawiedliwości jest prawo do sądu.
Praktyka wykazała jednak koszmarny błąd tkwiący w takim podejściu, gdyż dla zaistnienia sprawiedliwości niezbędne jest zarówno prawo do sądu jak i wiążąca wykładnia ustaw, bo dopiero łączne funkcjonowanie tych instytucji może zabezpieczać jednakowe traktowanie każdego obywatela względem prawa.
Negatywne skutki braku legalnej wykładni ustaw każdy może sobie sprawdzić w relacji z dowolnym organem publicznym, którego poprosi o wyjaśnienie stosowania interesującego go przepisu.
Na taki wniosek otrzyma zwykle obszerną pisemną odpowiedź na końcu, której zobaczymy zastrzeżenie, że opinia ma charakter oświadczenia wiedzy, co oznacza, że piszący ją organ nie identyfikuje się z wyrażonym poglądem, pomimo takiego oczywistego obowiązku wynikającego z art. 7 Konstytucji.
Powstaje filozoficzne pytanie, po co funkcjonują publiczne organy, które nie tyle nie mogą, ile nie wykonują swoich podstawowych konstytucyjnych obowiązków, a my, jako podatnicy, taką bylejakość jeszcze wynagradzamy?
W mediach zaległa od dawna kompletna cisza na ten temat, choć wielu polityków wypowiada się często o praworządności, to jednak żaden z nich sedna sprawy nie dotyka. Wygląda na to, jakby wszystkim było w niepraworządnym systemie prawnym dobrze!
Milczenie fachowców odbieram, jako swoistego rodzaju zmowę, zmierzającą pośrednio do status quo, które dla większości marnych prawników jest korzystne, gdyż w swojej profesji nie muszą wysilać intelektu, ponieważ papier każdy dowolny kierunek interpretacji prawa przyjmie.
W warunkach, gdy taka bylejakość działania jest łatwa i nie powoduje żadnego zagrożenia w sferze odpowiedzialności za głoszone słowo, trudno się dziwić, że milcząca aura trwa już 22 lata! Najbardziej zdumiewające jest to, że liczba kształconych prawników ciągle rośnie, a wraz z nią spada jakość wykonywania zawodów prawniczych.
Daje się zauważyć także wzrastająca liczba tworzonych kodeksów etycznych różnych zawodów, które w żadnej mierze nie zmieniają podejścia do realizowanych zadań, ale stanowią doskonały parawan dla dbałości o tę sferę.
Tak, jak jakość i ilość pozostają względem siebie w stosunku naczyń połączonych, a zbyt wielka ilość obniża w sposób naturalny jakość, tak dowodem na degrengoladę prawa jest również liczebność prawniczych katedr naukowych.
W latach 70-tych XX wieku, kiedy studiowałem na naszym najstarszym Uniwersytecie funkcjonowała mniej więcej połowa katedr, spośród tych, które istnieją obecnie –gwoli ścisłości nazywane były zakładami.
Dokonano sztucznego, daleko idącego podziału gałęzi prawa, z czego żadnego efektu praktycznego nie ma. Mam natomiast duży szacunek dla Katedry Prawa Pracy i Polityki Społecznej UJ, z którą od lat współpracuję, że ta nie poddała się owemu trendowi.
W tym zwariowanym podziale można było przecież z powodzeniem stworzyć: Katedrę Prawa Pracy, Katedrę Ubezpieczeń Społecznych i Katedrę Polityki Społecznej, a jednak tego nie zrobiono, stawiając bardziej na jakość, niż na ilość.
Niepokoi mnie natomiast ogólna, powszechna bylejakość, która już od dawna zagościła na naszych uczelniach. Koncentruję się na problematyce nauk prawnych, gdyż tę dziedzinę znam najlepiej.
Brak rzetelności jest elementem, który wkradł się do naszej rzeczywistości dość dawno i systematycznie obejmuje coraz szersze kręgi działań. Zacznę od sprawdzania zdobytej wiedzy, gdyż obecny coraz bardziej rozwijający się system testowego egzaminu, zwłaszcza na kierunkach wymagających od absolwentów erudycji, jest zdumiewający.
Pamiętam, że zdawałem na studiach jeden, jedyny egzamin testowy z ekonomii politycznej, co było wówczas pewnym wybawieniem, gdyż nonsensy odmiany ekonomii socjalizmu były obiektywnie trudne do pojęcia.
Test natomiast zaliczyć można było bez trudu na pozytywną ocenę. Jeżeli dzisiaj zasadniczo metodą egzaminacyjną jest test, to trudno się dziwić, że poziom efektywnego nauczania spadł na łeb na szyję…
W następstwie tego, absolwenci kierunków prawniczych nawet po pozytywnym zaliczeniu późniejszych aplikacji: sądowej, prokuratorskiej, radcowskiej, notarialnej, czy adwokackiej nie znają najwyższego prawa obowiązującego w Polsce, czyli Konstytucji.
Na dowód tej nieznajomości mamy masę przykładów medialnych pokazujących, że nawet osoby ze stopniami, czy tytułami naukowymi wygadują na temat ustawy zasadniczej totalne bzdury.
Z tego powodu trudno się dziwić, że część społeczeństwa nieobyta prawniczo przyjmuje te nonsensy za dobrą monetę i przyłącza się do manifestacji pod szyldem: Konstytucja, Konstytucja, czy wolne sądy, nie rozumiejąc przy tym w ogóle, o co w tym wszystkim chodzi!
Wynika to z psychologicznego aspektu wiary, że człowiek gruntownie wykształcony, pokazywany publicznie wie, co mówi, tymczasem większość tych gadaczy swoją profesję pozostawia chyba przed drzwiami redakcji mediów, zamieniając się w typowych polityków, przy założeniu, że poprawną wiedzę na głoszony temat posiadają, co nie jest tak do końca pewne.
Konstytucja dla nauki reformująca wyższe uczelnie, jak dotychczas nie odniosła się do modelu egzaminacyjnego, pozostawiając uczelniom pełną swobodę rozwiązań. Problem polega na tym, że system testowy egzaminów jest znacznie łatwiejszy i mniej czasochłonny dla egzaminatorów, aniżeli metoda tradycyjna.
Z tego powodu nie należy oczekiwać, w myśl prawa kopernikańskiego, że naprawa nastąpi samoistnie, ponieważ lichy pieniądz zawsze wyeliminuje z obrotu prawnego wartościową walutę…
Raczej rzeczywistość będzie zmierzać w toku zgodnym z bylejakością, co z czasem może doprowadzić do tego, że przysłowiowy Marcin pocznie uczyć Marcina…
Tadeusz Michał Nycz